Kamień porzucenia

"Albo do mnie wróci, albo go zniszczę" - to jedna z postaw charakterystycznych dla porzuconych kobiet. Druga jest diametralnie różna: "Dam sobie radę bez niego".

Podstawowe znaczenie dla kobiety porzuconej ma to, jak ona sama traktuje porzucenie. Może ono stać się „kamieniem u szyi”, który ciągnie ku zatraceniu – często w dosłownym znaczeniu tego słowa, bowiem wiele kobiet w rozpaczy podejmuje próby samobójcze, niekiedy kończące się śmiercią. Może jednak być kamieniem – pozostańmy przy tym porównaniu – na który staje się, aby zobaczyć więcej, aby wspiąć się wyżej. Bo kamieniem porzucenie jest zawsze. Tym cięższym, im więcej miłości, nadziei i zaufania miała kobieta do człowieka, który okłamał, zdradził i porzucił.

Do lekarzy rodzinnych i psychoterapeutów zgłasza się coraz więcej kobiet cierpiących z powodu „syndromu opuszczenia”. Składają się na niego objawy dwojakiego rodzaju: psychosomatyczne (choroba wrzodowa, nadciśnienie, choroba wieńcowa, astma oskrzelowa) oraz depresyjne i depresyjno-lękowe. Te pierwsze są wynikiem pełnej napięć sytuacji domowej poprzedzającej porzucenie. Organizm kobiety reagował na sygnały, że dzieje się coś złego, wcześniej niż ona sama była skłonna to sobie uświadomić, broniąc się przed zmianą obrazu swego związku i partnera. Ten rodzaj objawów sprowadza je najczęściej do lekarzy rodzinnych. Natomiast z objawami depresyjnymi i lękowo-depresyjnymi kobiety zgłaszają się do psychiatrów i psychoterapeutów. Pojawiają się, gdy rozstanie jest już faktem, któremu nie daje się zaprzeczyć.

Porzucone kobiety zgłaszające się na terapię, poszukujące pomocy, można podzielić na dwie grupy. Do pierwszej zaliczam te, które nie mogą i nie chcą pogodzić się z odejściem partnera. Na terapię przychodzą po to, aby znaleźć sposób na zatrzymanie mężczyzny lub jego powrót. Ich poczucie własnej wartości jest kruche i zbudowane na wzmocnieniach płynących z zewnątrz, szczególnie od ważnych osób: rodziców, potem męża i dorastających dzieci. Można powiedzieć, że we własnej świadomości istniały tylko jako część większej całości. Kobiety z tej grupy podejmują próby samobójcze – albo jako rozpaczliwy sposób zatrzymania partnera, albo w poczuciu, że ich życie straciło sens i jest tylko bólem i cierpieniem. Na ogół nie są zainteresowane szukaniem oparcia w sobie, zrozumieniem sytuacji, w jakiej się znalazły, i poszukiwaniem dróg wyjścia z bolesnej zależności. Powodem do dalszego życia i działania może stać się dla nich myśl o zemście na mężu i jego kochance. Dotychczasowa miłość przeradza się w nienawiść, która jest tą samą zależnością, tylko „z odwrotnym znakiem”.

Oto historia Sabiny ilustrująca ten właśnie sposób przeżywania utraty męża – i złudzeń. Sabina ma trzydzieści parę lat. Nie pracuje zawodowo, zajmuje się domem i wychowywaniem dzieci (16, 14 i 10 lat). Jej mąż, Tomasz, jest właścicielem dobrze prosperującej firmy. Są – a raczej byli – małżeństwem przez 18 lat. Poznali się jeszcze przed maturą, a pobrali na studiach, wspierani materialnie i emocjonalnie przez rodziny obojga. Byli dla siebie pierwszymi partnerami seksualnymi. O ich małżeństwie znajomi mówili z podziwem i zazdrością. Sabina żyła w poczuciu pewności, bezpieczeństwa i szczęścia. Gdy urodziła dzieci, przestała pracować. Tomasz był zresztą z tego zadowolony. Dobrze zarabiał, więc mógł sam utrzymać rodzinę. Czuł się dumny z tego powodu.

Sabina nie była zazdrosna o męża, toteż żartami kwitowała uwagi wspólnych znajomych na temat młodej sekretarki towarzyszącej szefowi we wszystkich jego krajowych i zagranicznych podróżach. Po raz pierwszy zaniepokoiła się, gdy Tomasz zawiadomił ją, że wyjeżdża na tydzień, aby opracować nowy biznesplan dla swojej firmy. Stanowczo, a nawet z rozdrażnieniem odmówił Sabinie, kiedy zaproponowała, że z nim pojedzie. Tłumaczył, że ma zamiar pracować i będzie mu w tym pomagać jego „prawa ręka”, sekretarka Basia. Twierdził, że czułby się źle, nie mogąc zajmować się żoną.

Po jego wyjeździe niepokój Sabiny narastał. Mąż miał wyłączony telefon komórkowy, nie dzwonił też do domu, chociaż wiedział, że jedno z dzieci było chore. Po powrocie nie pocałował jej na powitanie, zdawkowo odpowiadał na pytania, w nocy odsuwał się od niej.

Następne dni i tygodnie nie przyniosły poprawy sytuacji. Tomasz wracał późno z pracy, zamykał się w pokoju i prowadził długie rozmowy telefoniczne. Sabina chodziła z zaczerwienionymi oczami i milczała. Gdy pytała męża, czy stało się coś złego, on odpowiadał, że nie ma ochoty rozmawiać, kiedy w domu jest tak ciężka atmosfera. Czasami przychodził sztucznie ożywiony, przynosił żonie drogi prezent, umawiał się z dziećmi na wycieczkę. Po czym znów następował okres, kiedy Tomasz albo milczał, albo reagował irytacją na wszystko, co działo się w domu.

Sabina przeżywała na przemian okresy paniki i nadziei, że „wszystko się ułoży”. Zaczęła miewać napady duszności i bóle głowy. Ukrywała wszystko przed rodziną i znajomymi, a dzieciom mówiła, że tatuś jest po prostu przepracowany. Pewnego wieczoru Tomasz zaproponował żonie pójście do kina. Kiedy wracali, powiedział jej, że spotkał inną kobietę, z którą łączy go wyjątkowe uczucie i z którą chce zamieszkać, być może nawet ożenić się. Mówił coś jeszcze, ale Sabina nic nie słyszała. Gdy wrócili do domu, zamknęła się w łazience i połknęła wszystkie leki, jakie znalazła w apteczce.

Po wyjściu ze szpitala Sabina zgłosiła się do terapeuty. Pytała, jak ma postępować, aby mąż jednak nie wyprowadził się do kochanki. Czy spać z nim w jednym łóżku, choć wie, że późną nocą wraca od tamtej? Czy czekać z obiadem do północy i prasować mu stos koszul? A może jeszcze coś innego? Nie była nawet zainteresowana tym, co znaczył dla jej dzieci fakt, że znalazły ją nieprzytomną w łazience i wzywały pogotowie. Uwaga Sabiny była skoncentrowana na tym, jak zatrzymać męża i zemścić się na rywalce. Nie chciała, aby w czasie terapii zająć się także nią jako osobą, która jest kimś więcej niż tylko zdradzoną żoną, aby zająć się jej uczuciami i tym, co ma, a nie tylko tym, co traci. Na jednej z sesji zapytała: „Czy jest gwarancja, że gdy zajmę się sobą, moje małżeństwo będzie uratowane?”. Zrezygnowała z terapii wobec braku takiej gwarancji. Powiedziała o swoim mężu: „Zapłaci mi za to!”. I postanowiła pójść do adwokata.

Druga grupa kobiet to te, które w sytuacji zdrady i opuszczenia przez najbliższego im człowieka decydują się postąpić tak, aby zachować swoją godność, uwolnić się od gniewu i żalu, nie zaprzeczając im. Do nich może stosować się powiedzenie: „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”.

Ewa jest prawie sześćdziesięcioletnią kobietą. Mąż opuścił ją po ponad trzydziestu latach małżeństwa, które uważała za szczęśliwe, zgodne i oparte na głębokiej przyjaźni. Gdy się poznali, oboje mieli już za sobą nieudane związki. Ewa pamięta słowa męża powiedziane w dniu ślubu: „Jakie to szczęście, że nie poznaliśmy się jako bardzo młodzi ludzie, bo nie wiedzielibyśmy, jakie to straszne być bez siebie. Teraz wiemy, że już zawsze będziemy razem”.

Oboje wykonywali „artystyczne zawody” – na tyle bliskie, że mogli wspierać się radą i życzliwą krytyką, na tyle zaś odległe, że każde z nich miało własne, niezależne terytorium. Wychowali syna. Ojciec był dla niego wzorem. Chłopak skończył studia i ożenił się, po czym wyjechał z żoną na stypendium do Kanady. Właśnie po jego wyjeździe, gdy Adam i Ewa siedzieli przy kominku w ich ukochanym domu, on powiedział: „Przestałem cię kochać i nie jestem pewien, czy mogę nadal być z tobą”.
To, co działo się potem, Ewa opisuje następująco: „Poczułam się tak, jakbym dostała cios między oczy. Płakałam, prawie nie czując, że płaczę. Słyszałam, że Adam coś mówił – zdaje się, że jemu też jest ciężko. Następne dni i tygodnie były koszmarem. Odmawiał wyjaśnień, mówiąc, że jest mu trudno rozmawiać, gdy widzi, jak to przeżywam. Jedno tylko stale powtarzał: nie ma w nim nic, co mogłoby służyć ratowaniu naszego związku. Niebawem okazało się, że Adam od dawna jest związany z dużo ode mnie młodszą kobietą, a ona i ich wspólni znajomi są utrzymywani w przekonaniu, że łączą mnie z Adamem tylko siostrzano-braterskie stosunki. Wkrótce wyprowadził się do kochanki i wniósł sprawę o rozwód. Tonęłam. I chociaż w najgorszych chwilach modliłam się o jego powrót albo śmierć, okazało się, że pojawia się we mnie chęć życia, że życie jest dla mnie większą wartością niż związek z kimkolwiek. Nie chciałam ukrywać niczego i udawać, nie chciałam szukać gorączkowo przypadkowych spotkań i udowadniać sobie oraz światu, że jeszcze żyję, że jestem kobietą, a nie staruszką. Pracowałam i byłam szczęśliwa, że w swoich obrazach mogę wyrazić to, co czuję.

Szukałam pomocy u przyjaciół i rodziny – nie zawiodłam się. Otrzymałam także pomoc profesjonalną ze strony mądrego, dobrego człowieka, który umiał słuchać, nie pocieszając. On pomógł mi godzić się z trudną rzeczywistością bez użalania się nad sobą i towarzyszył mi w odszukiwaniu i „odkurzaniu” wartości, które dla ludzi szczęśliwych są tak oczywiste, że aż niezauważalne: miłości mimo wszystko, wiary w boską i ludzką dobroć, w wartość dawania i brania. I chociaż wiem, że nigdy już nie będę dla nikogo najważniejszą osobą na świecie – bywam szczęśliwa. Umiem też pozwolić sobie na smutek, bo rozumiem, że i on musi minąć. Wiem, że z czasem będę mogła wspominać nasze szczęśliwe lata. Ale teraz trzymam je „zamrożone”, aby pozwolić sobie na zagojenie się głębokiej rany zadanej mi przez człowieka, któremu tak ufałam. Po tym, co przeżyłam, jestem ta sama, ale nie taka sama. Może to dobrze?”.

Cóż mogłabym dodać do tego „świadectwa” Ewy, którego wysłuchałam trzy lata po jej rozwodzie? Jest malarką, a jej wystawa spotkała się ostatnio z bardzo życzliwymi ocenami. Została babcią bliźniąt. Dom Ewy jest miejscem spotkań wielu przyjaciół.

O Adamie nie chce rozmawiać. „To ciągle jeszcze za bardzo boli”.

źródło: Charaktery

ostatnia zmiana: 2010-03-29
Komentarze
Polityka Prywatności